Tadeusz Konopacki

 

 

 

Tadeusz Konopacki, ps. „Trzaska” (ur. 1923)  żołnierz AK Okr. Warszawa, Zgrup. „Harnaś Powstanie Warszawskie”. Obozy jenieckie w Niemczech, uwolniony w Lubece 2 maja 1945 r. Żołnierz Polskich Sił Zbrojnych w Paryżu, koszary Bessier, odkomenderowany na studia architektoniczne w Liege, Belgia; po wojnie architekt, skrzypek, działacz polonijny w Kanadzie.

 

Tadeusz Konopacki urodził się 17 maja 1923 roku w Warszawie w rodzinie mjr. Jana Konopackiego z zawodu chemika i Haliny z d. Maciejewskiej. Miał dwie  siostry, starszą  Jadwigę i młodszą Krystynę. Beztroską młodość Tadeusz spędził w Pionkach gdzie jego ojciec był rzeczoznawcą i odbiorcą do Państwowej Wytwóni Prochów i Materiałów Wybuchowych. Pionki miało bardzo dobrze zorganizowane miasteczko i zarazem strzeżony ośrodek wojskowy i miejsce zamieszkania dla pracowników Wytwórni, łącznie ze szkołą podstawową.

 

Wojna zaskoczyła Tadeusza na obozie żeglarskim nad jeziorem Narocz. Ojciec jego został wzięty do niewoli niemieckiej we wrześniu w 1939 roku, a Tadeusz z matką i siostrami znalazł się w Warszawie u rodziny matki.

 

Najpierw uczęszczał do gimnazjum i liceum im. Staszica w Warszawie, następnie studiował przez dwa lata na Wydziale Architektury w konspiracyjnej szkole Jagodzińskiego i na kompletach Politechniki Warszawskiej. W tym samym czasie należał do Narodowej Organizacji Wojskowej i w 1943 roku skończył konspiracyjną szkołę podchorążych, gdzie póżniej sam wykładał.

 

1 sierpnia 1944 roku Tadeusz wziął udział w Powstaniu Warszawskim w zgrupowaniu „Harnasia”. 28 września został odznaczony Krzyżem Walecznych, a 4 pażdziernika awansował do stopnia podporucznika czasu wojny.

 

Po upadku powstania został wzięty do niewoli gdzie przebywał przez sześć  miesięcy w następujących obozach: Bergen-Belzen, Gross Born, Sandbostel i Lubece.

 

Uwolniony 2 maja 1945 r. udał się do Paryża gdzie został członkiem Polskich Sił Zbrojnych w koszarach Bessier. Odkomenderowany na studia, Tadeusz kontynuował studia architektoniczne w Liege, w Belgii. Studia skończył z wyróżnieniem na Królewskiej Akademii Sztuk Pięknych. Po trzech latach pracy w Belgii wyemigrował do Kanady w 1951 roku.

 

Przybył do Kanady w czasie ogromnego rozwoju tego wielkiego kraju przy równoczesnym braku wykwalifikowanych pracowników. Tadeusz natychmiast znalazł pracę w Montrealu w swoim zawodzie i włączył się w życie społeczne polskiej grupy, pełniąc funkcję sekretarza Związku Polskich Inżynierów i Techników w Kanadzie.

 

W 1954 roku ożenił się z Ewą Ponińską i przeniósł się na cztery lata do Toronto, gdzie uzyskał członkowstwa Związku Architektów Prowincji Ontario w 1959 r. Zamieszkał w Ottawie gdzie jako architekt projektował dla rządu kanadyjskiego lotniska, laboratoria, garaże, budynki biurowe, następnie pracował w dziale budynków historycznych między innymi w rekonstrukcji Louisburga. Przez wiele lat opracowywał projekty i kompozycję dla poszczególnych budynków w parkach Narodowych (Banff, Jasper, Pacific Rim itp.). W prywatnej praktyce zajmował się rezydencjami i budynkami handlowymi.

 

Tadeusz ma cztery córki i siedmioro wnuków. Tradycje i język polski były podtrzymywane przez całą rodzinę, w czym pomagała matka Tadeusza Halina. Przez trzy lata Tadeusz był dyrektorem polskiej szkoły sobotniej, do której uczęszczały jego dzieci. Sam rozmiłowany w muzyce, jako skrzypek grał przez 30 lat w amatorskiej orkiestrze symfonicznej (Parkdale United Church Amateur Symphonic Orchestra). Wszystkie córki uczyły się muzyki, a dwie przez pewien czas grały w orkiestrze razem z ojcem. Przez rok pełnił funkcję Prezesa Kongresu Polonii Kanadyjskiej w 1963 r. Wraz z żoną, przez 20 lat uczestniczył w pracy charytatywnej dla polskich misji „Z Pomocą”.

 

Awansowany rozkazem Komendy Głównej A.K. z dn. 4.9.1944 do stopnia podporucznika czasu wojny, odznaczony rozkazem Nr. 34 Komendy Okręgu Warszawy A.K. z dn. 28.9.1944 Krzyżem Walecznych po raz pierwszy. Po wojnie został odznaczony również Krzyżem Armii Krajowej, Krzyżem Powstańców Warszawy i Orderem za Warszawę. W 2005 otrzymał w Kanadzie Srebrną Honorową Odznakę SPK. Awansowany 22.10.20010 na kapitana.

 

 

PIERWSZE DNI POWSTANIA

Wspomnienia Tadeusza Konopackiego psd. „Trzaska”

      

Zaczęliśmy powstanie na ulicy Kopernika. Tam był nasz punkt zborny, gdzie oczekiwaliśmy pierwszego sierpnia wybicia godziny „W”. Każdy z nas otrzymał opaskę biało-czerwoną, opatrunek osobisty, dwa granaty odporne Neelsa, pistolet lub karabin z niewielką ilością amunicji. O godzinie 17-tej wyszliśmy na ulicę, chociaż już wczśniej dochodziły do nas odgłosy strzelaniny. Szliśmy gęsiego w stronę Krakowskiego Przedmieścia, zdekonspirowani, pewni, że nareszcie nadszedł czas na ostateczny rozrachunek z okupantem.

 

Nie pamiętam jakie było nasze pierwsze zadanie, ale wydaje mi się, że nie doszliśmy do wyznaczonego miejsca i tak jak wiele grup powstańczych dołączyliśmy do najbliższego odziału zaangażowanego już w akcji. Zajęliśmy pospiesznie pozycje na Oboźnej naprzeciwko Uniwersytetu Warszawskiego i zaczęliśmy ostrzeliwać pozycje SS. Był to nasz pierwszy chrzest bojowy. Stachurek dostał postrzał w serce, zanim zdąrzył wystrzelić pierwszy nabój ze swego p-ema. Zginęło wielu innych, a ratowanie rannych okazało się beznadziejne. Niemcy dużo lepiej uzbrojeni, zwłaszcza w broń maszynową, odcięli nam powrót. Ażeby nie ulec całkowitej zagładzie, wycofaliśmy się z naszych pozycji, skacząc przez zaporę karabinu maszynowego wzdłuż Oboźnej. Ranni pozostali. Jeden z nich, z postrzałem przez płuca opowiadał mi swoje przeżycia, kiedy spotkałem go przypadkowo pod koniec powstania na jednym z naszych punktów sanitarnych. Po naszym wycofaniu Niemcy zbliżyli się do miejsca przez nas opuszczonego i powrzucali rannych do palących się domów. Mój ranny towarzysz, którego nazwiska nie znałem, zdołał się wydostać z płonącego domu i cudem się wyratował.

 

Zgodnie z rozkazem „Marabuta”, dowódcy kompanii „Genowefa”, wycofaliśmy się ulicą Kopernika i Tamką, na której ludność cywilna stojąca w oknach kamienic, szalała z radości na nasz widok. Byliśmy nadzieją dla wszystkich. Udając się w kierunku Wisły i mostu Poniatowskiego, dotarliśmy do klasztoru Sóstr, których nazwy nie pamiętam i tam znaleźliśmy upragniony postój. Ta chwila wypoczynku była konieczna dla zebrania myśli i powzięcia dalszych decyzji. Było dla nas wszystkich oczywiste, że pomimo, że całe Powiśle znajdowało się w rękach powstańców, próby zdobycia głównych punktów oporu SS nie powiodły się. Z naszym uzbrojeniem nie mogliśmy się nawet skutecznie bronić przed ilością broni maszynowej, którą oddziały SS rozporządzały. Następnego dnia wieczorem i w nocy padał deszcz. Marabut powziął decyzję, żeby przesunąć nasz oddział na zachodnią stronę Nowego Światu i nawiązać kontakt z dowódcą oddziału batalionu Gustawm, który w tym czasie znajdował się na Ogrodowej. Pierwsze zetknięcie się z wrogiem dało nam lekcję poglądową, czym jest walka z silniejszym i lepiej uzbrojonym nieprzyjacielem i jak się należy zachować w czasie tej walki. Ci co przeżyli, mogli to doświadczenie wykorzystać. Byliśmy już gotowi do następnej akcji.

 

Marabut zwrócił się do mnie z myślą, że chciałby wysłać łącznika do dowódcy batalionu i chciałby tę misję powierzyć ochotnikowi. Patrząc na niego nie miałem wątpliwości kogo ma na myśli. Marabuta znałem z okresu konspiracji i wiedząc o jego szlachetnych intencjach nie mogłem mu tej współpracy odmówić jako podwładny, pomimo, że zadanie wydało mi się bardzo ryzykowne. Nie wiedzieliśmy dokładnie jakie tereny między Śródmieściem a Ogrodową należą do powstańców. Marabut stosował system ochotniczy do wykonywania zadań niebezpiecznych. Podczas natarcia na Uniwersytet też szukał ochotnika do ratowania rannego. Ochotnik poszedł po rannego, ale już nigdy nie wrócił. Ten obraz nasunął się mojej wyobraźni w czasie naszej rozmowy.

 

Po rozmowie z Marabutem zacząłem się szykować do drogi. Instrukcji piśmiennych nie dostałem, gdyż w wypadku złapania przez Niemców miałem udawać nieprzytomnego cywila, który zaplątał się w drodze do domu i nie ma nic wspólnego z powstaniem. Moją misją było zameldowanie dowódcy batalionu pozycji naszej kompanii i otrzymanie od niego instrukcji, co mamy dalej robić. Przed wyjściem zostawiłem kolegom na przechowanie opaskę powstańczą, broń, hełm, dokumenty i wyruszyłem w drogę. Przechodząc pzez tereny zajęte przez powstańców, kierowałem się ich wzkazówkami jakich ulic i punktów unikać i dotarłem w ten sposób do Placu Grzybowskiego. Przechodząc przez plac, który był chyba w tym czasie terenem bezpańskim, minołem kilka trupów cywili i w pewnym momencie spostrzegłem niemiecki samochód pancerny jadący w moim kierunku. Za późno było żeby uciekać. Podniosłem ręce do góry i szedłem przed siebie. Nie wiem dlaczego nie strzelili. Może sylwetka nędzarza, którego starałem się udawać, zrobiła wrażenie, że szkoda na niego amunicji. Do Ogrodowej dotarłem po jakimś czasie przemykając się z bramy do bramy znalazłem szukany numer. Otworzyło się małe okienko, w którym pokazał się pistolet maszynowy i usłyszałem niecierpliwie pytający głos „hasło”! – Otwieraj, - wykrzyknąłem, - to ja, „Trzaska” z „Genowefy”. Brama się otworzyła i ujrzałem kolegów z własnego batalionu. To była chwila wielkiej radości.

 

Z rozmowy z Gustawem wywnioskowałem, że on sam jest zaskoczony przebiegiem wypadków i nie może nam dać żadnych konkretnych instrukcji. Radził żeby zostać gdzie jesteśmy i prowadzić walkę z pozycji, gdzie się w tej chwili znajdujemy. Dziękował za raport i proponował, żebym został w batalionie nie wracając do „Genowefy”. Sugestii Gustawa nie mogłem przyjąć. Wiedziałem, że Marabut mi zawierzył i czeka na wiadomości.  Po moim powrocie do „Genowefy”,  Marabut wysłuchał ustnego raporu i po kilku dniach znowu podniósł sprawę kontaktu z dowódcą batalionu. Przyrzekłem, że spróbuję zrobić co się da, ale tym razem nie miałem wielkiego zapału do tej misji i przeświadczenia, że kontakt z Gustawem jest niezbędny. Zrobiłem próbę przedostania się w kierunku Ogrodowej, ale nie mogąc przejść przez pierwszą zaporę k.m., wróciłem. Od tej chwili sprawa utrzymania dalszego kontaktu z Gustawem upadła. Wobec nowych ogólnych wydarzeń i zaagażowania się naszej kompanii na terenie Śródmieścia sprawa ta straciła swoją ważność.

 

Z Gustawem spotkaliśmy się dopoero pierwszego września, po przejściu kanałami Starówki do Środmieścia. Marabut nie dożył już tej chwili, zginął 5 sierpnia w czasie natarcia czołgów niemieckich na Świętokrzyską. Był to jeden z najbardziej dramatycznych dni powstania, w którym musieliśmy strzelać do czołgów niemieckich osłanianych przez ludność Warszawy spędzoną w tym celu i teroryzowaną przez Niemców. Nasz opór okazał się owocny. Czołgi niemieckie zostały zatrzymane i załamało się ich natarcie na naszym odcinku.

 

 

PO WALCE, OBOZY, WYZWOLENIE

 

W nocy z 2-go na 3-ciego października klamka zapadła. Układ o zaprzestaniu działań wojennych na terenie stolicy został podpisany przez obie strony i oddziały A.K. zaczęły wymarsz z bronią w ręku, aeby ją złożyć poza murami miasta. Ludność cywilna zaczęła masową ewakuację.      

 

Dowódca naszego batalionu Gustaw, oznajmił nam na ulicy Jasnej decyzję o kapitulacji i wydał ostatnie instrukcje, co mamy robić. Zaczęły się przygotowania do drogi i pożegnanie z miastem. Niemcy podeszli do naszej barykady i przyglądali się. Nie było w ich zachowaniu nienawiści i wyczuwało się ciekawość i jakby podziw.

 

Miasto gdzie prowadziliśmy przez dwa miesiące beznadziejną walkę, przedstawiało straszliwy obraz zniszczenia. Gruzy domów, dym który jeszcze wisiał w powietrzu i dopalające się zgliszcza. Jezdnie pomiędzy rumowiskami były pokryte potłuczonym szkłem i odłamkami cegieł. Krótkotrwała wolność została pogrzebana razem z tymi co polegli, a przed nami zaczynała się, w najlepszym wypadku, tułaczka.

 

5 października złożyliśmy broń i pomaszerowaliśmy do Ożarowa z którego mieli nas przewieźć do obozu jenieckiego w Niemczech. Następnego dnia po przespanej na podłodze wielkiej hali fabrycznej nocy, wyglądaliśmy dość niezwykle. Spaliśmy na różnego koloru proszkach, używanych wyłącznie do różnych farb, czego nie zauważyliśmy poprzedniego dnia, będąc potwornie zmęczeni po długim marszu.

 

Pierwszym obozem niemieckim do którego przyjechaliśmy był obóz rozdzielczy Fallingsbostel. To pierwsze zetknięcie z życiem obozowym nie wydało się groźne.  Polacy, których tam spotkaliśmy, szybko nas zorientowali w nowej sytuacji. Utkwił mi w pamięci obraz polskiego marynarza Radwana, który przegryzał gruby pręt żelazny, łamał w palcach monety i robił inne nieprawdopodobne pokazy swojej siły. Był podobno w w warunkach obozowych potentatem finansowym, gdyż za widowiska, na których można się ubawić, ludzie zawsze są gotowi płacić. Zaczęliśmy się uczyć rutyny obozowej. Odwszalnia i kąpiel na samym początku, a później codzienny apel, gimnastyka, posiłki itp. Czasu było dużo.

 

Po kilku dniach zostaliśmy przewiezieni do obozu II B – Bergen – Belsen. Ta złowroga nazwa nic dobrego nie wróżyła. Niemcy jednak dotrzymali zobowiązań układu i nie był to obóz koncentracyjny. Graniczyliśmy z obozem śmierci, ale żyliśmy własnym życiem. Oprócz marnego wyżywienia prześladowań nie było i nawet zaproponowali nam wycieczki do lasu po drzewo do ogrzewania. Ten przywilej został jednak szybko odwołany, bo po pierwszej wycieczce trzech kolegów, korzystając z wolności, uciekło. Jednego z nich podobno złapali i odesłali do obozu karnego, od drugiego dostaliśmy kartkę z Krakowa, a o trzecim nie mieliśmy wiadomości.

 

Pobyt w Bergen – Belsen trwał trzy długie miesiące. Czekając na to co nam los przyniesie, czytaliśmy, uczyliśmy się, graliśmy w karty i ruletkę, którą „Koń” zorganizował, spacerowaliśmy i handlowaliśmy z wachmanami. Pieniądzem obiegowym był papieros i każdy artykuł miał określoną cenę na giełdzie obozowej. Były też organizowane odczyty i uroczystości, które cieszyły się dużą popularnością. Poza tym odwiedzaliśmy się wzajemnie. Często widywałem w tym czasie moich dwóch kuzyów, Eugeniusza i Maksa, którzy mieszkali w sąsiednich barakach.

 

Z Bergen – Belsen zostaliśmy przewiezieni do oflagu 2D – Gross Born, obozu położonego niedaleko przedwojennej polskiej granicy. Tam zastaliśmy dużą grupę polskich oficerów uwięzionych od września 1939 roku. Z niektórymi z nich nawiązaliśmy serdeczne przyjaźnie, ale naogół dzieliły nas różnice. Wychowani w warunkach ciągłego zagrożenia w czasie okupacji, byliśmy bardziej aktywni i agresywni.

 

Po dwóch tygodniach pobytu w Gross Born Niemcy oświadczyli nam, że ze względu na zbliżający się wschodni front, obóz będzie ewakuowany i ci, którzy zostaną z własnej woli, będą zagarnięci przez wojska sowieckie. Większość z nas zdecydowała się na ewakuację i zaczęliśmy przygotowania do podróży. Zima już się dawno zaczęła i trzeba byłó wziąść ze sobą koce, odpowiednie ubrania których było dosyć i te małe zapasy żywności, które zostały nam jeszcze z paczek Czerwonego Krzyża. Zorganizowaliśmy się po kilku, żeby wzajemnie sobie pomagać i zaczęliśmy wędrówkę w trzech: ja i dwa bracia „Koniowie”. Przydomki te przylgnęły do nich od czasu powstania. Starszy wyróżniał się wynalaszczym umysłem i odrazu zaczął montować sanie na bagaż. Niestety nie dostaliśmy na nie pozwolenia od naszego dowódcy i musieliśmy dźwigać bagaże na plecach, tak, jak inni koledzy.

 

Wędrówka na zachód po kilku dniach zaczęła się dłużyć. Myśleliśmy, że ewakuacja pieszo nie będzie długo trwała, ale to było tylko złudzenie. Przemarsz do następnego obozu Sandbostel położonego nad granicą duńską trwał około dwóch miesięcy i stał się niezwykłą krajoznawczą przygodą. Szliśmy na zachód co nam dodawało otuchy, bo wojna już się kończyła, a sprawy polskie zostały pogrzebane na długi czas w Teheranie i Jałcie, więc nikt nie myślał o powrocie.

 

Wachmani uzbrojeni w karabiny, podzielili nas na mniejsze grupy i skoro świt zaczynali nas pędzić w dalszą drogę, przewidując oczywiście postoje i marne posiłki zgodnie z regulaminem. Pierwszą noc spędziliśmy w tartaku. Było zimno, ale każdy z nas znalazł jakieś miejsce i spaliśmy jak kamień do rana. Następnego dnia zaczęła się ta sama rutyna, zmieniał się tylko krajobraz. Zmieniali się też i wachmani. Naogół byli grzeczni, ale nieufni; większość z nich w starszym wieku, często po różnych wojennych przejściach rozgoryczeni wojną, czasem mieli przy sobie psy, żeby uniemożliwić nasze próby ucieczek.

 

Noce spędzaliśmy na miejscach z góry wyznaczonych. Były to przważnie stodoły z sianem czy inne zabudowania folwarczne. Jedną z takich nocy spędziliśmy z baranami, które beczały nam do uszów, ale to nam nie przeszkadzało spać. Inną noc spaliśmy na sianie w towarzystwie grupy włoskich generałów, którzy poparli gen. Badaglio i zostali aresztowani. Tak jak my wędrowali piechotą do jakiegoś obozu. Jeszcze inną noc spędziliśmy w towarzystwie kur, które nam po głowach chodziły i przypuszczalnie znosiły jajka, bo kilka ich znaleźliśmy.

 

Przechodząc przez wsie i miasteczka widzieliśmy nazwy o brzmieniu słowiańskim, których Hitler nie zdążył zmienić. Widziało się także ludność niemiecką uciekającą ze swym dobytkiem z bombardowanych miast. Przypominało to obraz Polski z 1939 roku. Spotykaliśmy też Polakow wywiezionych do Niemiec na roboty. Oni nas poznawali po biało-czerwonych opaskach na rękawach. Rzucali nam jedzenie. Dostaliśmy raz zupę tak świetną i w takich ilościach, że po zjedzeniu jej nie mogliśmy się zgiąć. Te okazje zdobycia pożywienia, którego nam brakowało, nie były częste, ale nasunęły mi pomysł, żeby rodaków odwiedzić w nocy, kiedy cały obóz z wachmanem śpi. Wspomniałem o tym „Koniom”, którzy ten pomysł poparli i ubrany w cywilny płaszcz pożyczony od Maksa, wyruszyłem o zmierzchu w drogę.

 

Wachmani drzemali i nie mieli psów tej nocy, więc latwo dotarłem do lasu i szedłem w kierunku osiedla, przez które przechodziliśmy. Byłem w tym momencie wolny i to uczucie pamietam do dziesiejszego dnia. Polaków, którzy nas zapraszali odnalazłem bez trudu. Nakarmili mnie i dostałem chleb i prowiant, żeby się podzielić z kolegami po powrocie do obozu. Po kilku dniach znowu się wybralem na podobną wyprawę i tak w tym zasmakowałem, że chodzilem kilkakrotnie. Odtąd żyem tą myślą, że znowu będę wolny, ale nie chciałem uciekać na stałe. Wojna się kończyła,  stacje kolejowe były przepełnione uciekinierami i w tym wielkim chaosie lepsza była opieka wachmanów. Po jakimś czasie nabrałem takiej pewności, że handlowalem z Niemcami. „Koń” mi przygotowywał puszki z kawą, którą mieliśmy jeszcze z paczek i to stanowiło artykuł wymienny. Nie bałem się ciężkiej kary, bo chroniła nas Konwencja Genewska, ale nie obyło się bez przygód. Kiedyś złapali mnie wachmani i za karę musiałem całą noc czekać w rowie na deszczu na wymarsz całego obozu. Innym razem wachman, który mnie złapał na tym przestępstwie pomógł mi. Opowiedziałem mu o swoich zamiarach i on tym się tak zainteresował, że towarzyszył mi w wyprawie i odprowadził mnie do obozu. Nie wiem dlaczego to zrobił.

 

Gdy dotarliśmy do Sandbostel, była już wiosna. Obóz leżał na piaskach i wyglądał ponuro. Było głodno i beznadziejnie. A.K. dokonało odrazu rzczy niesłychanej w umyśle tych, którzy nas więzili. Rozebrano barak żeby wziąść deski na opał. Nie pamiętam jak się ta sprawa skończyła, ale z baraku zostały tylko umywalnie i rury, ścian ani dachu nie było.

 

Po dwóch tygodniach pobytu w Sandbostel zostaliśmy powiadomieni, że obóz ewakuują pieszo i tym razem idziemy na wschód do Lubeki. Lubeka była obozem dobrze zorganizowanym. Mieliśmy nawet mecze piłki nożnej i spotykały się tam różne narodowości. Przebywał tam też w specjalnym baraku lotnik, syn Stalina. Stamtąd nas uwolniły wojska brytyjskie 2 maja 1945 roku. Ten moment był niezwykle dramatyczny. Czołgi brytyjskie jechały z zachodu wprost na obóz, a Niemcy nas pilnowali do ostatniej chwili. Więźniowie wylegli z baraków, żeby być świadkami tego co się stanie. W pewnym momencie wachman, który stał najbliżej mnie, rzucił karabin w krzaki i blady jak papier podniósł ręce do góry i pobiegł w stronę czołgów, żeby się poddać. W tym momencie nasze role się zmieniły i zostaliśmy uwolnieni.

 

Anglicy posadzili na wozie pancernym niemieckiego komendanta i obwozili go triumfalnie. Porządek w obozie przejęły nasze władze. Niektórzy z kolegów zostali jeszcze jakiś czas w obozie. Potem przewieziono ich do Włoch i wstąpili do II Korpusu. Ja przy pierwszej okazji pojechałem do Murnau, żeby spotkać się z ojcem, który tam przebywał od 1939 roku. W powrotnej drodze udałem się przez Belgię do Paryża i tam wstąpiłem do wojska polskiego (koszay Bessier’a). Byliśmy wolni, ale dla nas wojna się jeszcze nie skończyła.

 

Początek strony